czwartek, 28 marca 2024

Żółwin, mazowieckie

Z przeszłości

ŻÓŁWIN POD STRZECHĄ

Pan Czesław Cackowski przyjął nas w kuchni swego domu przy ulicy Południowej. Słuchaliśmy jego wspomnień w towarzystwie pary spoglądającej z zawieszonego na ścianie ślubnego portretu: młodej kobiety i mężczyzny w wojskowej maciejówce i mundurze z początku lat 20. XX w. To rodzice p. Czesława: Marianna i Jan.

- Ojca za zaborów wzięli do carskiego wojska. W czasie wojny walczył nad jakąś rzeką z Niemcami. Opowiadał, że pewnego ranka ruszyli do ataku, a z niemieckiej strony jakiś Polak krzyknął - Zaś wyszli, my wam pokażem dzisiaj! Po rewolucji w Rosji wojsko ojca rozwiązano, wrócił do domu. Zaraz potem zmobilizowano go do armii Piłsudskiego, walczył w wojnie z bolszewikami. Służył pięć lat, w tym czasie ożenił się z mamą.

 - Żółwin.pl



Dom stał przy domu

Urodziłem się w 1928 r. na tak zwanej wsi – Żółwin wtedy sięgał od dzisiejszego skrzyżowania Nadarzyńskiej z Kasztanową do obecnego sklepu (przy Nadarzyńskiej 55 - uzupełnienia w nawiasach pochodzą od redakcji). W tym miejscu stał ostatni budynek. Tu mieszkali przed komasacją dziadkowie mojej żony – Jan i Eleonora Marchwiakowie. Wszystkie domy były drewniane, większość miała po jednej izbie. Cała wieś była pod strzechą. Dom stał przy domu, wieś była bardzo skupiona, a działki tak wąskie, że aby wjechać na podwórko wozem, trzeba było go samemu wpychać. Prąd mieli tylko w pałacu – Henryk Natanson pociągnął linię z Podkowy. Wieś świeciła lampami naftowymi.

Dzisiejsza ulica Nadarzyńska była nieutwardzoną drogą, w czasie roztopów i większych opadów trudno było nią przejść. Woda z zasypanego obecnie stawu (na wysokości Nadarzyńskiej 74 i 72A) wylewała się na drogę. Latem kąpaliśmy się w nim, nie przejmując się załatwiającymi się na brzegu krowami. Niedaleko stawu w istniejącym do dziś domu (przy Nadarzyńskiej 72) mieścił się przed wojną sklep Jana Staszewskiego. Kupowało się w nim cukier, mąkę, bułki. Dla mnie największym przysmakiem były landrynki. Do tego sklepu stryjek – Stanisław Cackowski - wysyłał mnie po wódkę. Pasłem krowy, tam gdzie dziś jest straż – wtedy był to dzierżawiony przez nas od Natansona teren z drzewami owocowymi. W pobliżu – przy obecnym skrzyżowaniu Nadarzyńskiej ze Szkolną - stała bardzo stara kuźnia. Lubiłem do niej zaglądać, podobnie jak stryjek, który w niej przesiadywał razem z kowalem Franciszkiem Sitarskim. Stryjek mi dawał pieniądze i mówił: - Czesiek, leć do sklepu po ćwiarteczkę. Latałem i przynosiłem, a oni w kuźni opróżniali flaszeczkę. Kuźnia sąsiadowała z dawnym traktem, który szedł przez Starą Wieś i Kopaną. Przy tym trakcie – niedaleko dzisiejszego skrzyżowania Słonecznej i Południowej - stała kiedyś karczma. Wiem to od ojca.

Prawdopodobnie pierwszym Cackowskim w Żółwinie był mój dziadek Józef, który ożenił się z miejscową dziewczyną Antoniną Nosecką – mieszkali obok majątku. Ja przyszedłem na świat w starym domu babci ze strony mamy – Franciszki Szymczak, pochodziła z Pruszkowa. Jej dom stał po południowej stronie Nadarzyńskiej – jakieś 50 metrów od Kasztanowej. Tu mieszkali moi rodzice w pierwszych latach po ślubie. Dom, podobnie jak sąsiednie, stał szczytem do drogi. Wchodziło się najpierw do komory, takiej spiżarni, a z niej do jedynej izby w chałupie. Na glinianej podłodze stał stół, krzesła, jakaś szafka i duże drewniane łóżko z wysokimi oparciami, siennikami wypełnionymi słomą, poduchami i pierzynami z pierza. Zapamiętałem ten dom z późniejszego okresu, kiedy mieszkała w nim siostra mamy. Gdy miałem osiem miesięcy, przeprowadziliśmy się z babcią, rodzicami i dwiema starszymi siostrami do nowego, murowanego domu przy obecnej ulicy Południowej, w którym mieszkam do dziś. Wtedy to miejsce nazywano "polem pod Koponą".

To pole dostała babcia po komasacji dokonanej przez Janusza Regulskiego z Zarybia. Przed komasacją gospodarze mieli pola – długie wąskie pasemka - porozrzucane w kilkunastu różnych miejscach wsi. Nasze pole po komasacji miało 12,5 hektara – byliśmy jednymi z największych gospodarzy w Żółwinie.


Kasztanowa tylko dla dziedzica

Przedwojenny Żółwin dzielił się na wieś i majątek. Majątek ciągnął się od Żółwinka ze stawami, który teraz należy do Podkowy, aż do rowu urszulińskiego. Pracownicy majątku mieszkali przy obecnej ulicy Polnej w dwóch nieistniejących czworakach z kamienia. Jeden stał szczytem do drogi, zaś drugi frontem. W tym pierwszym mieszkali tylko robotnicy folwarczni, drugi był przedzielony na pół – w jednej połowie była obora dla krów. Główne budynki gospodarcze, obory i stajnie znajdowały się na terenie obecnego klubu Wolta. Od pałacu oddzielała je, jak dziś, droga. Przed wojną nigdy nie byłem w pałacu. Nie widziałem Natansona, słyszałem jedynie plotki, że majątek przegrał w karty, ale nie wiem, czy to prawda. Henryka Witaczka, który w czasie okupacji przejął majątek od Natansona, też nie widziałem. Do pałacu zacząłem chodzić dopiero po wyzwoleniu, gdy przeszedł pod zarząd państwowy. Należałem do organizacji młodzieżowej ZMW "Wici", otrzymaliśmy w pałacu pokój - uczyliśmy się tańczyć, mieliśmy teatrzyk, odgrywaliśmy jakieś komedyjki.

Obecna ulica Kasztanowa była drogą tylko dla dziedzica, ludzie ze wsi musieli jeździć do Brwinowa przez Owczarnię i Podkowę. Można było za to chodzić ciągnącą się wzdłuż tej drogi starą aleją kasztanową – drzewa rosły w dwóch rzędach.

Las Nadarzyński był prywatny (należał do majątku Młochów) – za chrust i drewno trzeba było płacić. Lasu strzegł gajowy Lenart. Majątek Kopana przed wojną należał do Wojciecha Buksowicza, dziadka obecnego właściciela. Widywałem Buksowicza, jak jeździł do kolejki wozem, a gdy drogi przysypał śnieg - saniami. Konie powoził zaufany woźnica Dudziński, który mieszkał w czworakach przy dworze – stoją one do dziś przy Granicznej. Samochód w okolicy miał jedynie Janusz Regulski. Wracał z Warszawy przez las – gdy samochód znalazł się na obecnej ulicy Leśnej, kierowca kilka razy naciskał klakson, słyszał go dozorca na Zarybiu i otwierał bramę. Dźwięki w okolicy rozchodziły się znacznie lepiej niż teraz – w moim domu było słychać stukot kół pociągu przejeżdżającego przez Brwinów.


Kąpielisko u "Doktorowej"

Mieliśmy jednego konia, dwie krowy, świnie, kury. W domu piekło się chleb – okrągłe trzykilowe bochenki, robiło ser, salceson, kaszankę. Mleko brała od nas handlarka, która sprzedawała je potem w Podkowie i Brwinowie. Przychodzili do nas z towarem Żydzi z Nadarzyna. Można było od nich kupić wszystko: igły, nitki, a nawet krowy i konie. Ale po konie i krowy jeździło się na targi do Błonia i Mszczonowa – tam był największy wybór i najniższe ceny.

Do kościoła w Brwinowie chodziliśmy pieszo. Wozem jeździliśmy na odpust na Matki Boskiej Zielnej do Rokitna. Tam stały stragany ze słodyczami i zabawkami. Rodzice bywali też na odpuście w Nadarzynie – tam mieściła się siedziba gminy, pod którą podlegał Żółwin. Do Nadarzyna chodziło się na piechotę: ci, którzy mieszkali na wsi, szli obecną ulicą Nadarzyńską przez las, a my – z pola kopońskiego – drogą prowadzącą między lasem a polami starowiejskimi.

Latem największą atrakcją w okolicy było kąpielisko przy Kasztanowej, naprzeciwko obecnego sklepu z karmą dla psów. W soboty od kolejki z Warszawy szło na stawy mnóstwo ludzi, tam odbywały się też zabawy na dechach. Właścicielką kąpieliska była pani Borawska, na którą wszyscy mówili "Doktorowa".

Na wsi bawiono się głównie w domach, tu schodzili się chłopcy i dziewczyny, zwykle była jakaś muzyka. W czasie zabaw i wesel najczęściej występował zespół najsłynniejszego muzykanta w okolicy – Józefa Kindzierskiego z Owczarni, który skończył szkołę muzyczną Feliksa Dzierżanowskiego, grał na harmonii.

Szkoła u Górczyńskich

Pracowałem od wczesnego dzieciństwa – pomagałem rodzicom przy gospodarstwie, pasłem krowy, chodziłem z innymi chłopakami ze wsi na zarobek do Regulskiego zbierać truskawki. Dopiero gdy kończyłem pracę, odrabiałem lekcje przy naftówce.

Pierwszą szkołę w Żółwinie urządzono chyba w drewnianej willi, która teraz znajduje się na terenie Podkowy (przy Jana Pawła 44). O jej właścicielce mówiło się "Hrabianka" (hr. Scipio del Campo). Potem przeniesiono szkołę do wynajmowanego murowanego domu Górczyńskich (przy obecnej Słonecznej 10). To był zwykły dom z obejściem – stodołą, oborą, piwnicą. Cała czteroklasowa szkoła powszechna mieściła się w jednej izbie, mieliśmy jedną nauczycielkę – panią Bośniacką z Milanówka. Uczyło się w niej ze trzydzieścioro dzieci z Żółwina i Owczarni. Choć chodziły do różnych klas, wszystkie miały lekcje razem. Do końca życia nie zapomnę, jak nauczycielka postawiła mnie do kąta i kazała całą godzinę patrzeć w ten kąt. Nie wiem, za co zostałem tak ukarany. W 1938 r. szkołę u Górczyńskich zlikwidowano, całą czwartą klasę uczyłem się w Kostowcu, przy katowickiej trasie. Chodziliśmy do tej szkoły przez pola w siedmioro lub ośmioro – zimą brnęliśmy po pas w śniegu. Po wybuchu wojny przeniosłem się do szkoły do Milanówka – na Grudów.

W latach 30. pani z Borowiny (Janina Niemyska mieszkająca w zachowanej willi przy ul. Borowin 5 w Podkowie) na terenie przekazanym przez Natansona wybudowała zachowany do dziś drewniany budynek (przy Szkolnej 39A), w którym urządziła prywatną szkołę gotowania dla dziewcząt, z dużą salą i dwiema kuchniami na parterze. Na piętrze mieszkały nauczycielki. Po śmierci Piłsudskiego, chyba w 1936 r., obok szkoły gotowania mieszkańcy wsi zaczęli budować murowaną szkołę powszechną. W 1938 r., miałem wtedy dziesięć lat, przywiozłem dwa kręgi do szkolnej studni. Przed wojną zbudowano kawałek korytarza i jedną salę. Odbywały się w niej zabawy fantowe – dochody przeznaczano na dalszą budowę. Naukę w tej szkole rozpoczęto w czasie okupacji.

Mój ojciec jeszcze przed wojną działał w komitecie budowy szkoły, a po wyzwoleniu przywiózł końmi z Sochaczewa jej pierwszego kierownika Józefa Owczarka z dobytkiem (Józef Owczarek rozpoczął pracę w Żółwinie w 1949 r.).

Ojciec odziedziczył pole sąsiadujące z terenem szkoły, które kupił od dziedzica (Wacława Myszkowskiego) mój dziadek. W 1906 r. dziedzic rozparcelował należącą do folwarku osadę Ustronie – teren po wschodniej stronie obecnej ulicy Szkolnej. Działki sprzedawał, ale nie wszystkie znalazły chętnych. Te niesprzedane przy drodze przed drugą wojną Natanson przekazał na szkołę. Ojciec też oddał jedną z działek na Ustroniu – nieużytek. – Panie kierowniku, ja tej ziemi nie obrabiam, dzieci po niej latają, niech latają dalej – powiedział Owczarkowi. Kierownik otoczył działkę żywopłotem i urządził na niej szkolne boisko, które przez wiele lat służyło uczniom. Ten teren nie został przekazany notarialnie i jakieś dziesięć lat temu przejęła go gmina, uznając, że straciliśmy do niego prawo za niepłacenie podatku gruntowego.


Bombowce nad pastwiskiem

1 września 1939 r. z kolegą pasłem krowy – ja swoje, on swoje - na polu po zachodniej stronie obecnej ulicy Słonecznej, gdzie teraz jest las. Nagle zobaczyliśmy na niebie cztery, a może pięć samolotów z czarnymi krzyżami. Zaraz potem usłyszeliśmy huk bomb, które spadły na Podkowę. Gdy wróciłem do domu, nikt nie wiedział, co się stało. Ojciec wieczorem poszedł do znajomego gospodarza - Borządka, mieszkał też przy obecnej ulicy Południowej. Borządek jako jedyny we wsi miał radio – kryształkowe na słuchawki. Od niego dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna.

Po paru dniach razem z bratem ciotecznym poszliśmy w południe na śliwki na Zarybie, rosły tam dorodne renklody. Wracając z poupychanymi za koszulami owocami, natknęliśmy się na pięciu młodych polskich żołnierzy bez broni. Wysypaliśmy wszystkie renklody, oni je natychmiast zjedli. Byli strasznie głodni. Niedługo potem pojechaliśmy do młyna do Brwinowa - nie mogliśmy przejechać ulicą Grodziską, bo Niemcy prowadzili z Warszawy rozbrojone polskie wojsko. Z września 1939 r. pamiętam jeszcze kłęby dymu lecące z palącej się Warszawy – na ziemię spadały spalone kawałki papieru.

Niemcy rekwirowali konie, krowy, świnie. Mieliśmy trzy stukilowe wieprzki. Ojciec zrobił dla nich specjalną skrytkę w stodole, obstawił ją słomą. Ani razu, gdy wchodziliśmy do stodoły, świnie nie zakwiczały. Ale gdy wszedł do niej niemiecki żołnierz, od razu zaczęły się wydzierać. Zabrał jednego wieprzka. Matka zapytała, kto za niego zapłaci. A on jej odpowiedział po polsku, to był pewnie Ślązak albo Poznaniak: - A zaś, pieruny, jak będziem z Moskwy wracać, to wam zapłacim. To było niedługo po ataku Niemców na Rosję.


Czołgi wyjechały z lasu

1 sierpnia 1944 r. rano – akurat kosiliśmy zboże u Bonieckiego - przyszedł Józef Iwanowicz, który mieszkał obok szosy katowickiej, i powiedział, że widział poprzedniego dnia uciekających na Mszczonów Niemców. Wieczorem zobaczyliśmy żyrandole rakiet nad Warszawą – takie pociski oświetlające teren zrzucane przez samoloty. Było bardzo ciepło, wyszliśmy na pole, położyliśmy się i patrzyliśmy w rozjaśnione niebo. Następnego dnia znowu przyszedł Iwanowicz z wieścią, że Niemcy wracają. Pytał ich, dokąd jadą, a oni mu odpowiedzieli: - Do Warszawy na rzeź.

Jeszcze przed powstaniem zamieszkały u nas dwie rodziny z Warszawy, w tym dwie dziewczyny – jedna miała szesnaście lat, druga osiemnaście. Gdy zniknęły, ich rodzice powiedzieli: - Wyjechały do Warszawy na powstanie. Nigdy ich już nie zobaczyłem. W czasie powstania i po jego upadku do Żółwina przywędrowało wiele osób z Warszawy – w prawie każdym domu znalazło się miejsce dla uciekinierów.

Kiedyś wyjechaliśmy z ojcem w pole wozem, do którego były przywiązane krowy. Mijając jedną ze stodół, zobaczyliśmy chroniącego się przed deszczem mężczyznę w pałatce (wojskowym płaszczu). Przejechaliśmy obok, nie zwracając na niego uwagi. Po godzinie nieznajomy przyszedł do nas na pole, zaczął rozmawiać z ojcem po rosyjsku – ojciec ten język dobrze znał z carskiego wojska.

Mężczyzna powiedział, że jest radzieckim majorem, dostał się do niewoli i uciekł z transportu w okolicach Gdańska. Stamtąd przedostał się aż do Żółwina. Rosjanin przyszedł do nas na kolację, potem nosiliśmy mu jedzenie. Ukrywał się w stercie słomy na polu Witaczka po zachodniej stronie obecnej Szkolnej. Pewnego razu kilku Niemców polujących na zające urządziło sobie odpoczynek przy kryjówce rosyjskiego oficera. Opowiadał nam, że był przeziębiony i okropnie kasłał, ale wtedy zdusił w sobie kaszel. Był przygotowany na śmierć – gdyby Niemcy go znaleźli, wysadziłby siebie i ich granatem, który nosił stale przy sobie. Ojciec chciał mu jakoś pomóc, poszedł do znajomego wójta Nadarzyna, opowiedział o Rosjaninie i poprosił: - Władek, załatw mu kenkartę. Po wyrobieniu dokumentu zbiegły jeniec rąbał drewno w piekarni przy Helenowskiej w Podkowie. Tam zastało go wyzwolenie.

Rosjanin każdego dnia zapisywał w zeszycie swoje przeżycia. Nie wiem, w jaki sposób ten zeszyt znalazł się na strychu naszego domu. Wiele lat po wojnie w gazecie napisano o ukrywającym się w Żółwinie jeńcu i jego pamiętniku. Ta gazeta do niego dotarła, odwiedził nas. Mówił, że nie mógł przyjechać po wojnie, bo osiem lat siedział w więzieniu
(w ZSRR represjonowano żołnierzy i oficerów, którzy dostali się do niemieckiej niewoli). Przywiózł nam prezenty – ja dostałem od niego białą płócienną koszulę ze stójką z haftem. Podziękował za pomoc i zabrał ze sobą pamiętnik.

16 stycznia 1945 r. Niemcy uciekli z Nadarzyna do Żółwina, byli w naszej wsi jeszcze o jedenastej następnego dnia. A o pierwszej po południu z lasu – obecną ulicą Nadarzyńską – wyjechały ruskie czołgi. Poprzedniego wieczora słyszeliśmy okropne wybuchy w lesie. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Po przejechaniu czołgów razem z kilkoma kolegami poszliśmy sprawdzić. Okazało się, że Rosjanie zaatakowali bazę, w której stacjonowali Niemcy – tam gdzie dziś jest "Mazowsze". W lesie Niemcy mieli magazyny amunicji, materiałów wybuchowych i paliwa. Bardzo pilnowali tego terenu. Gdy pokazał się na nim jakiś Polak, już nie wracał do domu – od razu był rozstrzeliwany. Nazbieraliśmy mnóstwo rozmaitych lontów, zapalników i przynieśliśmy je do domów.

Wysłuchał i spisał: Krzysztof Pilawski




skomentuj na FB

Michalina z Żółwina - niezwykła dziewczyna

07.03.2024

W 1857 r. pojawiła się na balu na Zamku Królewskim z włosami ufarbowanymi na żółty kolor, szokując namiestnika Królestwa Polskiego. Była z nami krótko, ale pozostawiła po sobie w Żółwinie trwałą pamiątkę – pałac przy obecnej ulicy Nadarzyńskiej.

Pionier żółwińskiej zielonej energii

28.02.2024

Patrząc na żółwińskie dachy z panelami słonecznymi, przypomnieliśmy sobie o oznaczonym na mapie okolic Warszawy z 1829 r. wiatraku, który znajdował się w pobliżu obecnego skrzyżowania Nadarzyńskiej i Słonecznej, czyli na ówczesnym końcu naszej wsi.

Karpie z Żółwina

09.12.2023

Tradycja hodowli ryb w stawach na terenie majątku Żółwin sięga zapewne jego początków, czyli końca XVI wieku.

Dożynkowe klimaty w Żółwinie

23.08.2023

„Dożynki w Żółwinie są imprezą, w czasie której można się pobawić, poznać innych mieszkańców, zatańczyć z miłą sąsiadką lub sympatycznym sąsiadem” – pisaliśmy 10 lat temu po kolejnych dożynkach gminnych w Żółwinie, najbardziej udanej plenerowej imprezie w nowożytnej (od 1989 r.) historii naszej miejscowości.

barometr

Jakie jest twoje ulubione miejsce spacerów?

podpatrzone


Żółwin
Żółwin

Żółwin pl - serwis internetowy mieszkańców Żółwina - © 2024 IKE - Usługi Literackie