Z prof.JERZYM REGULSKIM rozmawia Krzysztof Pilawski
Prof. Jerzy Regulski - twórca reformy samorządowej, prezes Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, kawaler Orderu Orła Białego, Honorowy Obywatel Miasta Warszawy, Honorowy Obywatel Podkowy Leśnej.
Fot. Krzysztof Wojda, archiwum FRDL
Pomidory i cyklameny
Panie Profesorze, starsi mieszkańcy Żółwina wciąż z wdzięcznością wspominają Pana ojca, Janusza Regulskiego.
Bardzo miło mi to słyszeć.
Janusz Regulski przeprowadził komasację Żółwina – wąskie skrawki gruntów chłopskich scalono w większe działki, dzięki temu uprawa ziemi stała się znacznie mniej uciążliwa.
Komasacją, podobnie jak chłopi, był zainteresowany ojciec. W 1923 r. kupił dwumorgową nieruchomość oznaczoną w księdze hipotecznej nazwą Zarybie, położoną na rogu obecnej ulicy Jana Pawła II i Młochowskiej. Administracyjnie należała ona wtedy do wsi Żółwin. Znajdowały się na niej dwa domy mieszkalne, studnia i zabudowania gospodarcze. Wkrótce potem ojciec dokupił – pisze o tym w swoich wspomnieniach – pięć hektarów w siedmiu kawałkach porozrzucanych na przestrzeni kilkunastu kilometrów kwadratowych. Do zajęcia się komasacją całej wsi namówił go komisarz ziemski w Skierniewicach. To trudne przedsięwzięcie powiodło się, żółwińscy gospodarze byli zadowoleni, podobnie jak ojciec. Wciąż dokupywał ziemię, jego gospodarstwo rozrosło się do 40 hektarów, przejmując nazwę Zarybie. Grunty ojca rozciągały się po obu stronach obecnej ulicy Zarybie w Żółwinie.
Pana ojciec był przemysłowcem, prezesem wielkiej spółki Siła i Światło, pracował w Warszawie, do czego mu było potrzebne gospodarstwo?
Ówcześni polscy przemysłowcy wywodzili się z rodzin ziemiańskich, strasznie ciągnęło ich do ziemi. Podobnie było z moim ojcem. Stale powtarzał: "Jak skończę karierę zawodową, będę tu gospodarzył i mieszkał". Ojciec był szalenie nastawiony na nowoczesność. Siła i Światło była pierwszą spółką akcyjną zarejestrowaną w Polsce po odzyskaniu niepodległości, w 1918 r. Przejmowała aktywa wycofującego się z Polski niemieckiego kapitału, odkupiła m.in. elektrownię w Pruszkowie. Spółka zbudowała Elektryczną Kolej Dojazdową (dzisiejszą WKD), przyczyniła się do powstania Podkowy Leśnej realizującej postępową koncepcję Miasta Ogrodu. Zarybie też miało być nowoczesną firmą produkcyjną. Ojciec wciąż inwestował w gospodarstwo, choć z punktu widzenia biznesowego to się absolutnie nie opłacało. Tym niemniej Zarybie było przed wojną jednym z większych podwarszawskich producentów pomidorów szklarniowych i cyklamenów – fiołków alpejskich.
Za płotem
Tamtego gospodarstwa już nie ma, za to pozostał okazały budynek, w którym ma siedzibę Wyższa Szkoła Teologiczno-Humanistyczna.
Ten budynek powstał z połączenia dwóch wspomnianych domów stojących na granicy działki. Legenda głosi, że poprzedni właściciel Zarybia był nękany przez sąsiada, który - gdy brakowało mu pieniędzy - stawiał wysoki płot zasłaniający okna. Właściciel zaciemnionych domów musiał się wykupywać. Ojciec kupił działkę uciążliwego sąsiada, nadał budynkowi architekturę charakterystyczną dla pałaców.
Skąd się wzięła nazwa Zarybie?
Nie mam pojęcia, na działce nie było żadnego zbiornika wody z rybami. Później ojciec kopał stawy, ale woda w nich się nie trzymała.
Zarybie było jedną z nieruchomości powstałych w wyniku parcelacji dóbr żółwińskich. Za płotem – wzdłuż obecnej ul. Jana Pawła II do kanału przy obecnej ulicy Zarybie – znajdowała się nieruchomość o nazwie Dacza Ołonka. Kto tam mieszkał?
Zdaje mi się, że jakaś rodzina żydowska. Chodzi mi po głowie nazwisko Neuman. Ale nie utrzymywaliśmy z nimi kontaktów. Pamiętam jedynie nazwę Ołonka.
A nazwa Sosnówka coś Panu mówi?
Scipio del Campo?
Hrabina Scipio del Campo.
Mówiono o niej nie hrabina, lecz hrabianka, choć była w bardzo podeszłym wieku. To była osobowość, wszyscy w okolicy ją znali, kłaniali się jej z daleka. Wynajmowała drewnianą willę na potrzeby – jakbyśmy dziś powiedzieli - zielonej szkoły. Uczniowie początkowych klas z Warszawy uczyli się tu wiosną i jesienią. Od tej szkoły rozpoczęła się moja edukacja, chodziłem do niej przez kilka miesięcy jako jedyny miejscowy uczeń.
Sosnówka była położona naprzeciwko Ołonki, ciągnęła się do kanału. Po jego drugiej stronie były stawy u "Doktorowej". Chodził Pan tam się kąpać?
Według mnie kąpielisko urządzono na Żółwinku - tak nazywano tę okolicę - dopiero w czasie okupacji. Mieszkańcy Warszawy łaknęli wypoczynku na wolnym powietrzu. Dlatego moja mama prowadziła w Zarybiu pensjonat. Niektórzy warszawiacy wynajmowali w nim pokoje na stałe, traktowali je jak rezerwowe lokum na wypadek, gdyby w mieście coś się stało. Kąpielisko na Żółwinku cieszyło się największym powodzeniem w 1942 r., wtedy terror okupacyjny zelżał. Za drewnianym mostkiem nad kanałem skręcało się w prawo, szło się po grobli nad stawy. Ich właścicielki nigdy nie widziałem.
Panorama żółwińska
Czy jako dziecko zapuszczał się Pan do Żółwina, na obecną ulicę Nadarzyńską?
Nie, to było daleko. Raczej chodziłem w przeciwnym kierunku – piaszczystą drogą w pięknym lesie, obecną ul. Jana Pawła II, na stację EKD w Podkowie. Najważniejszą miejscowością w okolicy był Brwinów – jeździło się tam końmi do sklepu, lekarza, apteki, kościoła.
Nie widział Pan naszej wsi?
Jako małe dziecko miałem piękny widok na Żółwin spod domu – nie przesłaniały go jeszcze żadne zabudowania ani sady, które posadził potem ojciec. To była taka prawdziwa polska wieś: drewniane chałupy kryte strzechą, stojące wzdłuż gęsto zabudowanej drogi. Do dziś mam przed oczami pożar, który wybuchł w Żółwinie chyba w 1929 r. Dorośli pobiegli na ratunek, a my, dzieci, patrzyliśmy na ogień, który przenosił się z chałupy na chałupę. Trochę z boku stało gospodarstwo, które ludzie polewali wodą, by je ocalić. Ale ogień dotarł i tam – początkowo udawało się go stłumić, w końcu jednak pożar strawił i to gospodarstwo. Jako większy chłopiec jeździłem na polowania organizowane przez koło myśliwskie, do którego należał mój ojciec. Koło dzierżawiło tereny w Żółwinie, Kopanej i Urszulinie. Zawsze przed Bożym Narodzeniem rozpoczynano sezon myśliwskim polowaniem z nagonką na zające. Zające naganiali okoliczni mieszkańcy, dostawali za to pieniądze. Polowanie kończyło się wspólnym ogniskiem, pito wódkę, jedzono kiełbasę.
Bywał Pan w żółwińskim pałacu Henryka Natansona?
Byłem tam najwyżej kilka razy, ojciec nie utrzymywał kontaktów towarzyskich z młodym Natansonem, jak go nazywano. Prowadził natomiast interesy z jego krewnym, być może wujem, Edwardem Natansonem. Tamten Natanson był wielkim przemysłowcem, właścicielem Mirkowa - fabryki papieru w Jeziornie. Gdy ojciec odwiedził Edwarda Natansona po upadku Warszawy, zastał go z żydowską opaską w mieszkaniu dozorcy swojej kamienicy przy Smolnej. Był sublokatorem we własnym domu. Wkrótce potem zmarł, co uchroniło go przed kolejnymi upokorzeniami i cierpieniami.
Na stopie towarzyskiej
Z kim rodzice utrzymywali kontakty w Zarybiu?
Ojciec zawodowo ściśle współpracował ze Stanisławem Lilpopem, teściem Jarosława Iwaszkiewicza, właścicielem terenów, na których powstała Podkowa Leśna. W 1942 r. w Zarybiu urządziliśmy zawody sportowe, nazwaliśmy je szumnie olimpiadą. Zorganizowaliśmy się w dwie drużyny, trzonem pierwszej - "Zarybia" - byli Regulscy, zaś drugiej – "Flegminka" - Lilpopowie. Utrzymywaliśmy też kontakty z osobami z którymi ojciec współpracował zawodowo. Mogę wymienić rodziny Baniewiczów czy Gajczaków.
Maria Iwaszkiewicz, córka Jarosława Iwaszkiewicza, opowiadała mi o olimpiadzie w Zarybiu.
Marysia i jej siostra Teresa brały też w niej udział, choć stosunki między Stawiskiem, rodziną Iwaszkiewicza, a Lilpopami iskrzyły. Lilpopowie nie lubili Iwaszkiewicza, a stary Lilpop po prostu go nie cierpiał. Poza Lilpopami rodzice zaprzyjaźnili się z rodziną Komorowskich z Brwinowa, właścicielami willi "Dziewanna" i wspaniałego ogrodu. To też był efekt kontaktów zawodowych ojca – Stanisław Komorowski był jednym z dyrektorów firmy Lilpop, Rau i Loewenstein. Przyjaźń z Komorowskimi była kontynuowana w następnych pokoleniach, utrzymywaliśmy kontakty m.in. ze Stanisławem Komorowskim, wnukiem przyjaciela mojego ojca, wiceministrem obrony, który zginął w katastrofie smoleńskiej.
20 minut do Warszawy
Janusz Regulski przed wojną jeździł do pracy do Warszawy samochodem.
Generalnie w sezonie jesienno-zimowym mieszkaliśmy w Warszawie, a na okres letni sprowadzaliśmy się do Zarybia i wtedy ojciec jeździł do pracy samochodem. W maju i we wrześniu zabierał mnie ze sobą, odwoził do szkoły. Trasa wiodła przez obecną ulicę Młochowską, potem lasem do Dębaka, stamtąd także gruntową, dopiero brukowaną, drogą do
Nadarzyna, a następnie do granic ówczesnej Warszawy. Z Zarybia na Opaczewską jechało się 20 minut – piaszczyste drogi pozwalały na rozwinięcie dużej szybkości, a szosa do Warszawy była zawsze pusta.
Ojciec nie miał szofera?
Nie, był świetnym kierowcą, rajdowcem. Zresztą podobnie jak matka. Obydwoje działali w Automobilklubie Polskim, ojciec był jego wiceprezesem. Faktycznie kierował tą organizacją, bo na czele Automobilklubu stał z urzędu minister komunikacji.
Najstarsi mieszkańcy twierdzą, że wracając z Warszawy, ojciec włączał klakson, dając w ten sposób znak, by otwarto bramę Zarybia.
W jednym z samochodów ojciec miał klakson, który wygrywał melodię, rzeczywiście włączał go na Młochowskiej.
Jak wyglądało życie w Zarybiu?
Dom prowadziła moja babcia - Bronisława Regulska. Gospodarstwem administrował starszy brat ojca, Józef Regulski, który sprowadził się tu na stałe ze swoją rodziną. Początkowo mieszkał z nami, a potem w zbudowanym przez siebie domu po drugiej stronie Młochowskiej. Z majątku spod Grójca ojciec przywiózł rodzinę fornala Józefa Szostaka, który ściągnął tu także swoich braci z rodzinami. Oni stanowili trzon stałych pracowników, do których ojciec zawsze miał wielki sentyment.. W czasie likwidacji Zarybia ojciec podarował Szostakom działkę – ich potomkowie mieszkają w tym samym miejscu do dziś. Poza stałymi pracownikami ojciec wynajmował robotników sezonowych, przede wszystkim z Żółwina.
Podobno do Regulskiego przychodzono na zarobek chętniej niż do Natansona.
Nie wiem, ale z tego, co słyszałem, wynikało, że gospodarstwo Natansona nie należało do rozwojowych. Nasze było nowoczesne. Mieliśmy wspaniałe uprawy warzyw, wielkie szklarnie, silosy na kiszonkę dla krów – wówczas to była nowość. Postęp było widać w Zarybiu na każdym kroku. W domu pojawiło się m.in. pierwsze zagraniczne radio lampowe z kartką, na której wpisywano nazwy stacji radiowych, bo one wtedy dopiero powstawały. Do kuchni wstawiono wielką szafę – lodówkę, absolutną nowość i luksus. Dzięki niej można było robić lody. To było wówczas niebywałe. Rodzice mieli samochody, a od czasu do czasu na pobliskiej łące lądowały samoloty. Mam zdjęcie Zarybia z lotu ptaka zrobione przez kolegę ojca. Po wylądowaniu jego awionetka wywróciła się, oderwane śmigło zostawił nam w prezencie. Przechowuję je jak rodzinną pamiątkę w swoim domu.
Patronat św. Krzysztofa
Gdyby nie Pana rodzice, to kościół w Podkowie Leśnej miałby może innego patrona.
Z pewnością. Św. Krzysztofa wymyślono z prostej przyczyny – trzeba było znaleźć sponsorów dla nowo budowanego kościoła. Dzięki św. Krzysztofowi w budowę świątyni włączył się Automobilklub Polski. Przed wojną samochód uchodził za luksus, członkami Automobilklubu byli przemysłowcy, osoby zamożne i wpływowe. Budowę podkowiańskiego kościoła wsparł także Aeroklub Polski i najmniej majętny w tym gronie Polski Związek Motocyklowy. Organizacją budowy kościoła zajmował się Tadeusz Baniewicz, zaś moja mama, Halina Regulska, zdobywała pieniądze. Przy tym wykorzystywała wysoką pozycję swojego męża. Idąc po wsparcie do dyrektora jakiejś fabryki, wiedziała, że on jej nie może odmówić. Za zasługi w budowie podkowiańskiego kościoła mama otrzymała papieski order Pro Ecclesia et Pontifice. O sile przebicia komitetu budowy kościoła świadczy m.in. bezpłatne uzyskanie materiałów z rozbieranej na placu Piłsudskiego wielkiej cerkwi prawosławnej. Pozostałością po niej są prowadzące do podkowiańskiej świątyni schody.
Z Pańskimi rodzicami wiąże się także tradycja Autosacrum, która przetrwała do dziś.
Autosacrum było jednym z wielu działań, które miały sprawić, by tworząca się Podkowa Leśna nie była jedynie miejscem zamieszkania, ale także ośrodkiem aktywności obywatelskiej, życia społecznego i kulturalnego. Chodziło o integrację mieszkańców. Stąd się wzięło „Kasyno”, duży park miejski z torem saneczkowym i stawem. Autosacrum miało być częścią nowej tradycji. Przed wojną święcono motory, samochody i przelatujące nad kościołem samoloty.
Bomby i łapanki
1 września 1939 r. niemieckie samoloty zrzuciły bomby na Zarybie i Podkowę.
Doskonale pamiętam ten dzień, to był piątek. Już rano z radia dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna. Ojciec pojechał do biura, ja zostałem w Zarybiu. W południe zobaczyliśmy samoloty. Staliśmy przed domem, spoglądając w niebo. W pewnym momencie coś się od nich oddzieliło. "Ulotki rzucają!" – krzyknął stryj. Po chwili usłyszeliśmy przeciągły świst, co sił rzuciłem się do domu. Gdy byłem w drzwiach, wybuchła bomba, dosięgnął mnie podmuch wywołany eksplozją. Pocisk spadł kilkadziesiąt metrów od domu i trafił dokładnie w rurę zaopatrującą nasz dom w wodę. Nikomu na szczęście nic się nie stało. Dwie inne bomby spadły po drugiej stronie Młochowskiej. 3 września całą rodziną wyjechaliśmy dwoma samochodami do Warszawy – jeden prowadziła chyba mama, a drugi moja 19-letnia wtedy siostra. Widzieliśmy palące się na Okęciu fabryki. Domem w Zarybiu zaopiekowali się pracownicy gospodarstwa. Zakwaterowało się w nim wojsko niemieckie oblegające Warszawę. Wyjeżdżając, żołnierze zabrali z domu wszystko, co było do wywiezienia. Zginęły wtedy myśliwskie trofea ojca, pamiątki z podróży rodziców do Afryki, serwisy stołowe. Niemcy rozszabrowali wszystko. W czasie okupacji mieszkałem w Warszawie, studiowałem na funkcjonującej legalnie Politechnice. Zajęcia odbywały się także latem 1944 r. W samym końcu lipca ogłoszono tygodniową przerwę i wróciłem do Zarybia. 1 sierpnia zastał mnie w łóżku – miałem prawie 40 stopni gorączki. Tego dnia o godzinie 15.00 do kolejki EKD w Warszawie wsiadł mój ojciec. Był święcie przekonany, że żadne powstanie nie wybuchnie, bo tydzień wcześniej zapewniał go o tym osobiście Tadeusz Bór-Komorowski. W powstaniu za to brała udział moja mama i siostra. Ojciec, który był zawsze nastawiony prospołecznie, wykorzystał doskonałą znajomość niemieckiego, wyrobił sobie legitymację Rady Głównej Opiekuńczej, organizacji charytatywnej uznawanej przez okupanta, i wyciągał ludzi z obozu pruszkowskiego. Spędzał w nim całe dnie. W okresie powstania Zarybie stało się azylem dla uciekinierów. Urządzaliśmy im posłania nawet w szklarni. W pewnym momencie w majątku mieszkało dwieście osób.
To był spory wysiłek ekonomiczny.
Bardzo duży. Jednak nie można było nikogo odprawić z kwitkiem. Potem ci ludzie jakoś się urządzali i wyjeżdżali. Ja sam w końcu września, w obawie przez łapankami, wyjechałem do Częstochowy. Niemcy stale czesali okolicę, szukali młodzieży.
Wymuszona wyprowadzka
Zarybie przetrwało okupację, nie przetrwało PRL.
Po wojnie staliśmy się przedmiotem ataków. W końcu listopada 1945 r. aresztowano mnie w kolejce EKD. Zarzucono mi prowadzenie wywrotowej działalności prawicowej. Spędziłem rok w celi – na początku na Koszykowej, potem na Mokotowie. Po wyjściu na wolność udało mi się skończyć studia, ale spokój trwał krótko, bo aresztowano tatę. Ojciec zaraz po wojnie stworzył Wydział Komunikacji Pomocniczej EKD, który przerabiał na autobusy otrzymane w ramach pomocy UNRRA ciężarówki i zorganizował sprawną komunikację pasażerską między lewobrzeżną Warszawą a okolicznymi miejscowościami. Biura wydziału znajdowały się w Zarybiu. W 1948 r. pani Zambrowska, żona Romana Zambrowskiego, zaproponowała ojcu włączenie wydziału w skład PKS, którym kierowała, i posadę jej zastępcy. Ojciec odmówił. Wkrótce potem go zamknęli. Został skazany na więzienie i przepadek mienia. Połowa Zarybia przeszła na skarb państwa, druga połowa należała do matki. Biura dawnego wydziału komunikacji zlikwidowano, do każdego pokoju dokwaterowano jedną rodzinę. Miejscowi działacze partyjni robili, co mogli, aby nam dokuczyć. Uznali nas za najgorszych wrogów ustroju. Naszej rodzinie pozostawiono trzy pokoje. Lokatorzy wnosili symboliczne opłaty za mieszkanie, utrzymanie domu spadło na matkę. Wyprzedała wszystko co możliwe, żeby przeżyć. Ojciec wyszedł po siedmiu latach, został zrehabilitowany, cofnięto orzeczony przepadek mienia. Rodzice zdecydowali się na sprzedanie Zarybia. Najłatwiej było o nabywców na ziemię, najtrudniej na dom z lokatorami. Wreszcie znaleźli się adwentyści, zastrzegając jednak, że zapłacą nam oddzielnie za każdy zwolniony pokój. Wziąłem półroczny urlop bezpłatny i zająłem się wykwaterowaniem lokatorów. Wykwaterowałem przeszło dwadzieścia rodzin, każdej musiałem zorganizować życie na nowo, poszło na to większość pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży. Gdybym przetrzymał PRL w Zarybiu, dziś – jako właściciel 40 hektarów atrakcyjnych terenów pod zabudowę jednorodzinną - byłbym milionerem. Ale nie żałuję, bo sprzedaż majątku zapewniła rodzicom przyzwoite życie w Warszawie. Jednak ci z PRL-u osiągnęli sukces – zniszczyli dorobek mego ojca, zniszczyli też Zarybie. Myśmy jednak ich przetrzymali. Żałuję tylko, że mój ojciec tego nie dożył.
Chętnie wraca Pan do Zarybia?
Byłem tam kilka razy, ostatni już po remoncie mojego dawnego rodzinnego domu. W pokoju, w którym 9 lipca 1924 r. przyszedłem na świat, zastałem gabinet rektora. Powiedziałem sobie, że więcej już tu nie przyjadę.
Rada dla żółwinian
Panie Profesorze, dawny rolniczy układ Żółwina umarł bezpowrotnie, dziś to podmiejskie osiedle z wieloma anonimowymi mieszkańcami. Jak w takim miejscu budować na nowo lokalne więzi społeczne?
To niezwykle trudne zadanie, szczególnie w Polsce, gdzie każdy widzi tylko koniec swojej działki, nie ma poczucia dobra wspólnego. Moim zdaniem skutecznym spoiwem jest wspólny interes, organizowanie się w celu dokonania jakiegoś przedsięwzięcia: budowy drogi, chodnika, przedszkola. W Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, którą kieruję, staramy się promować także integrację wokół kultury i tradycji. Może w Żółwinie zorganizować jakieś doroczne święto, wyciągnąć mieszkańców z ich ogrodów, urządzić wspólne ognisko, wypić piwo, zjeść kiełbasę, a przy okazji porozmawiać, poznać innych mieszkańców?
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Krzysztof Pilawski
28.03.2024
W 1904 r. w Żółwinie po raz pierwszy rozbłysło światło elektryczne. Dopiero cztery lata później na ulice Warszawy wyjechał pierwszy tramwaj elektryczny.
07.03.2024
W 1857 r. pojawiła się na balu na Zamku Królewskim z włosami ufarbowanymi na żółty kolor, szokując namiestnika Królestwa Polskiego. Była z nami krótko, ale pozostawiła po sobie w Żółwinie trwałą pamiątkę – pałac przy obecnej ulicy Nadarzyńskiej.
28.02.2024
Patrząc na żółwińskie dachy z panelami słonecznymi, przypomnieliśmy sobie o oznaczonym na mapie okolic Warszawy z 1829 r. wiatraku, który znajdował się w pobliżu obecnego skrzyżowania Nadarzyńskiej i Słonecznej, czyli na ówczesnym końcu naszej wsi.
09.12.2023
Tradycja hodowli ryb w stawach na terenie majątku Żółwin sięga zapewne jego początków, czyli końca XVI wieku.
Żółwin pl - serwis internetowy mieszkańców Żółwina - © 2024 IKE - Usługi Literackie
opowiadania online